Jeżeli jakiekolwiek lata zasługują na miano beztroskich… Jeżeli jakikolwiek okres wart jest nazwania doskonałym… Jeżeli jakikolwiek czas powoduje rozlewającą się po brzuchu falą ciepła nostalgię… z pewnością jest to dzieciństwo!
Koncept zwany „dzieciństwem” nie ma stałych, sztywnych ram. Nie można powiedzieć, że rozegrał się wtedy i wtedy, w miejscu zwanym tak i tak. Dzieciństwo każdego człowieka przypada na inne czasy i miejsce – banał, prawda? Jednak by zebrać jego charakterystyczne cechy, musimy posłużyć się jakimiś punktami odniesienia. Punktami tymi jesteście Wy – przyszli konstruktorzy i miłośnicy drewna, zaglądający na niniejszego bloga, by znaleźć inspiracje dla swojego domu.
Wspomnienia i zabawy
Znaczna większość z Was urodziła się jeszcze w XX wieku, swoje dzieciństwo przeżywając w latach 80. i 90. Piękne to były czasy, prawda? Kobiety w dzwonach i bluzkach odkrywających brzuch, luźny klimat wiecznych wakacji, płynące z głośników disco, potem eurodance. Tanie słodycze, poobdzierane kolana, ubrania z bazaru, wierny kundel u nogi i domek na drzewie. Po jednym dniu spędzonym na dworze łatwiej było o sto nowych siniaków na nodze niż stu nowych znajomych na Facebooku. Zresztą internet… ha! Twór mniej prawdopodobny niż różowy jednorożec.
Na dwór wychodziło się skoro świt, by stawić czoła nowej przygodzie. Z wyciosanym przez tatę z drewna mieczem biegło się na pola, by stoczyć bitwę. Z gumą stawało pod blokiem i skakało tak długo, aż mięśnie młodych nóg odmawiały posłuszeństwa. Dochodziło się do perfekcji w robieniu fikołków na trzepaku. Grało się w łapki, klasy i czekoladę. Prowadziło się testy odporności kaloszy w najgłębszych kałużach. Chowanego, berka i ciuciubabkę przerobił każdy szanujący się dorastający człowiek. Wszystkiemu towarzyszył śmiech i przekonanie, że dorosłość nie nadejdzie nigdy.
Smaki dzieciństwa
Po południu z okna wychylała się głowa mamy – oczywiście wychylała się ona znacznie częściej, jednak nigdy tak, żeby dać się złapać na podglądaniu i zaniepokoić nas nadopiekuńczością – wołając na obiad. Zupa pomidorowa z makaronem lub ryżem, na drugie kotlet, surówka i ziemniaki. Odwieczne negocjacje, jak dużo trzeba zjeść, by znów wybiec na dwór. Ile główek brukselki w siebie wepchnąć. Ile łyżek szpinaku przeboleć.
Po obiedzie – bo przecież na to zawsze był czas, nawet jeśli koledzy stukali już drewnianymi mieczami w parapet – nadchodził deser. Drożdżówka mamy, której zapach roznosił się po całym domu. Szarlotka z orzechami i cynamonem babci, przez którą Józek chodził na nas obrażony dwa dni, bo jego mama takiej nie piekła. I słodycze sklepowe, o których dziś w większości możemy tylko pomarzyć, bo albo zniknęły ze sklepowych półek, albo zmieniły producentów i receptury.
Któż nie pamięta gum Donald i Turbo? Rozpływających się na ustach i spływających po brodzie lodów Bambino? Oranżadek wysypywanych na rękę, bo nikt przejmował się zalewaniem ich wodą? Ciepłych lodów, krówek, potwornie słodkiego i pysznego mleka w tubce czy czekoladowych figurek producentów nazywających się po prostu Producent? Wśród markowych pyszności prym wiodły Milky Way Magic Stars Marsa, Picnic Wedla, Zapp Algidy, Chio Chips, Snaki, Frugo, Pringles… Ile z tych produktów powraca dziś, by wydrzeć konsumentom z kieszeni ostatnie drobne? Niestety, smak już nie ten sam, o czym można się przekonać dzięki blogom z recenzjami słodyczy.
Skrytki i bazy
Oczywiście nie wolno zapomninać o skrytkach! Zaczynało się od wysokich stołów w domu, pustych szaf i wnętrz babcinych kanap. Każde miejsce, w którym mieściło się małe i elastyczne ciałko, mogło posłużyć za schron, pustelnię, azyl. Miejsce, w którym można zostawić schowaną wcześniej do kieszeni brukselkę oraz drobne pieniądze otrzymane po kryjomu od dziadka. Nie mogło tam też zabraknąć pudełka na skarby: patyk, dwa kamienie – czyżby to były prawdziwe meteoryty?! – i zdjęcie Zuzi z 3c, której warkocz ciągnęło się o wiele częściej niż warkocze innych koleżanek z klasy.
Nie gorsze bazy znajdowały się na dworze – te naturalne, ale i wykonane z niemałą pomocą bliskich. Krzak bzu, jaskinia, osiedlowy śmietnik, piwnica sąsiada, w której zepsuła się kłódka, niezabezpieczony poniemiecki bunkier czy wreszcie… domek na drzewie! O tym ostatnim marzyło każde dziecko, zazdrośnie zerkając w stronę kolegów, którym rodzice zafundowali drewnianą samotnię na szczycie – no, prawie – rosłego dębu.
Tu pojawia się dobra wiadomość: choć smaki słodyczy z dzieciństwa trudno odzyskać, pomidorówka z koncentratu nie przypomina zupy z warzyw rosnących w ogródku mamy, a blizny po najlepszych zabawach wyblakły i prawie zniknęły, domek na drzewie wciąż może sprawdzić nam wiele radości. Zbudujemy go – tutaj sprawdzisz, w jaki sposób – tuż pod domem, na działce, a nawet na osiedlu, jeśli spółdzielnia wyda zgodę. Za dnia będą się w nim bawić nasze dzieci – lub dzieci naszych dzieci – a wieczorem, kiedy jest ciemno i nikt nie patrzy, pachnący wilgotnym drewnem i żywicą domek uniesie nas i nasze wspomnienia.
Wpis jest dziełem mojej serdecznej przyjaciółki Olgi – miłośniczki słodyczy i domków na drzewie.